Wystawa Fangora na 42 piętrze Cosmopolitana
polecam
Pod nami rozpościera się panorama Warszawy. Pałac Kultury jest sporo wyższy, ale jesteśmy wyżej niż jego taras widokowy. W miejscu rozebranego budynku, w którym mieścił się Teatr Żydowski jest prowizoryczny parking i nic nie zapowiada, by szybko rozpoczęła się tu budowa. Sam teatr już tu zresztą nie wróci, przeprowadzi się do zasłoniętego dziś siatką budynku przy placu u wylotu Próżnej. Widok Warszawy z tej wysokości jest szokujący, bo miasto jakby się kurczy. I jest zaskakująco zielone, po prostu tonie w zieleni. Wiele osób przychodzi tu także z powodu tego widoku, a nawet tylko z tego powodu i nie musimy się wstydzić, jeśli poświęcimy chwilę czasu na jego podziwianie.
To co dla jednych będzie tylko dodatkiem, a dla innych głównym powodem wybrania się tutaj to wystawa najbardziej chyba rozpoznawalnego na świecie polskiego malarza Wojciecha Fangora. Sława Matejki nie sięga dalej niż do Wilna (ze względu na „Bitwę pod Grunwaldem”), kiedyś światową sławą był Wojciech Siemiradzki, ale kiedy to było. Mieliśmy oczywiście dobrych i bardzo dobrych malarzy, ale poza naszymi granicami ich nazwiska nic właściwie znaczą. Z niczym się nie kojarzą. A obrazów Wojciecha Fangora z niczym pomylić nie sposób. Są jego i już. Do tego, by je zrozumieć, nie trzeba znać polskiej historii, bo nie próbują niczego opowiadać. Moje pierwsze zetknięcie z obrazami Fangora było naprawdę mocne, wręcz bolała mnie głowa, a wzrok odmówił przyjęcia tego do wiadomości. Udało mu się tego dokonać za pomocą malarstwa olejnego. Okrył coś, na co nikt wcześniej nie wpadł. Fangora uwielbiam, ale nie chciałbym mieć jego obrazu w pokoju na ścianie.
Co ciekawe, nie zawsze tak malował, w jego dorobku są nawet obrazy socrealistyczne. Fangor, jakiego znamy narodził się w 1958. Przełomem była wystawa, na której oczywiście nie byłem, bo było przed moim urodzeniem, ale piszę o tym nie bez powodu, bo sposób ekspozycji obrazów nawiązuje do tego zastosowanego na wystawie zorganizowanej 60 lat temu. Wtedy była to zupełna nowość. Z zastrzeżeniem, że nie było wtedy tak oszałamiających widoków z okna, a sama sala była podobno obskurna. Z tamtej wystawy pochodzi zaledwie jeden, czy dwa obrazy, nie jest to zatem w żadnym wypadku jej powtórka. Wśród pozostałych zaprezentowanych obrazów jeden z większych pochodzi z wystawy w Muzeum Guggenheima, gdzie, jak dotąd jako jedyny Polak miał indywidualną wystawę. O tym wszystkim opowie wam przewodnik.
Warto jeszcze wspomnieć, że jego dziełem są napisy z nazwami stacji drugiej linii metra. O to, by ten projekt został zrealizowany, artysta, wtedy już poruszający się na wózku inwalidzkim, musiał stoczyć prawdziwą walkę. Powód, dla którego nie chciano zrealizować jego koncepcji był dość banalny, wielkie napisy przeszkadzały w umieszczeniu reklam, ale walkę na szczęście wygrał. Ekrany wyświetlające reklamy oczywiście wepchnięto, ale jest ich znacznie mniej. Jego dziełem jest też w większej części dziś zdemolowany wystrój stacji Śródmieście, ale wierzę, że kiedyś zostanie on przywrócony do swej pierwotnej świetności i stanie się jedną z wizytówek Warszawy.
Wystawa czynna jest tylko w soboty i niedzielę (od 14 do 19) i tylko do końca lipca. Na górę wjedziemy windą dla straży pożarnej o imponującej liczbie klawiszy. Takie windy nie są unieruchamiane podczas pożaru. Gdyby jednak wybuchł podczas naszego pobytu na wystawie i tak czekać nas będzie zejście schodami o czym informuje odpowiednia tabliczka. Informacja, że będzie ona w razie pożaru wyłączona jest fałszywa i jest to zabieg psychologiczny mający nas skłonić do skorzystanie ze schodów. Winda jest przeznaczona tylko dla strażaków. Wstęp nic nie kosztuje. Z kolejką jest różnie, ja się dostałem praktycznie bez kolejki, ale na opasce, którą założono mi na rękę zamiast biletu była informacja, że będę mógł wejść na wystawę dopiero za godzinę, zwiedzający są bowiem wpuszczani grupami. Pewnie was to też spotka, więc wolę uprzedzić. Pozostały czas można spędzić w jednej z okolicznych knajpek lub jeśli pogoda dopisze, wybrać się na plac Grzybowski nad fontannę.
Rafał Korzeniewski